Morderczy walec się przetoczy
Nie ulega żadnej wątpliwości, iż czeka nas bardzo poważna recesja gospodarcza, a może nawet gospodarcze tsunami. Poza branżą farmaceutyczną, w mniejszym lub większym stopniu, każda działalność biznesowa już pada lub padnie ofiarą w niedalekiej przyszłości, mierzonej dniami i tygodniami. Branża reklamowa i oczywiście public relations nie będzie stanowić żadnego wyjątku. Mało tego – w niektórych przypadkach, w ramach szukania oszczędności, takie podmioty zostaną „wycięte” w pierwszej kolejności.
Sięgnę do historii – dla wielu moich koleżanek i kolegów prehistorii, czyli do okolic roku 2000 gdy sam w ramach prowadzonej agencji „Ciszewski Public Relations” stanąłem na krawędzi bankructwa. Zabrakło mi raptem kilku dni by się spektakularnie wywalić (co tam – wyjebać się centralnie na plecy).
W ciągu jednego miesiąca odeszło od nas trzech bardzo dużych klientów. Praktycznie w jednym momencie, wprowadzono zakaz reklamy tytoniu i alkoholu. Obaj nasi klienci w jednej sekundzie zaprzestały jakichkolwiek działań. Trzecia firma, amerykański gigant komputerowy, podpisała europejską umowę na obsługę z sieciową agencję public relations. Przyszedł wtedy Jacek M., przedstawiciel klienta i powiedział. – „Fajnie się z Wami pracowało, ale to koniec” Na stole położył wypowiedzenie umowy. I faktycznie był to koniec.
Ja zamiast od razu redukować zatrudnienie sądziłem, że uda mi się pozyskać nowych klientów miejsce starych. Oczywiście nie udało się. Las już się zorientował, że z każdej możliwej strony, leci ze mnie krew i zaraz się przewrócę o własne nogi.
Jak się wali to się wali wszystko.
Moje współpracownice jechały w góry obsługiwać event klienta. Pod Częstochową, przy szybkości 60 na h centralnie zapakowały się w drzewo. Jedna z nich wylądowała w szpitalu – nawiasem mówiąc byłą w ciąży. Na szczęście nic się nie stało. Auto, które miałem w leasingu spaliło się. To był Ford Focus kombi. Auto przyjęło cios na siebie. Silnik ładnie się złożył, klapa też. Od tego momentu przestałem myśleć – „Ford gówno wort”.
Bank w którym miałem rachunek, zorientował się, że za moment możemy wyciągnąć kopyta. Nakazał mi w trzy dni spłacić kredyt obrotowy, jaki miałem do rachunku. Gdy było dobrze, czyli przed utratą trzech klientów, kredyt ten był dla mnie niewidoczny, bezszelestny i w sumie niepotrzebny. CPR miał duże obroty i zarabiał niezłą kasę. Gdy sytuacja się zmieniła, nagle okazało się, że ta windykowana przez nich, w trybie natychmiastowym stówa plnów może mnie załatwić.
Uratował mnie mój kolega, który miał rozbujany, dużo większy konglomerat marketingowy. Kupił u mnie trochę udziałów. A tak naprawdę podał mi rękę. Spłaciłem większość czyli 80% zadłużenia. Resztę, spłacałem z tego co firma na bieżąco zarabiała. Sam żyłem na pograniczu wykluczenia społecznego. Nie miałem na fajki, na wódkę, na benzynę. Któregoś dnia, płacąc za paliwo do mojej fury, moją złotą kartą kredytową, personel stacji mi ją zabrał. Z terminala wydrukował się papierek, z napisem mniej więcej takiej treści – natychmiast zabrać mu kartę. … jedyny plus dodatni to pełny bak w samochodzie.
Na nic nie miałem pieniędzy. Przecież moja firma żyła z mojej złotej karty kredytowej, a limit miałem taki, że hej !
Jeden z moich błędów polegał na tym, że wydawało mi się, że jestem nieśmiertelny i dam radę. Ok, pod koniec dnia, czyli wiele lat później, dałem radę. Jednak przez wiele miesięcy, chodziłem z mokrymi od potu wewnętrznymi częściami dłoni (u małpy czującej zagrożenie od razu pocą się dłonie, aby lepiej chwytała się gałęzi podczas ucieczki) i z nienaturalnie podniesionym tętnem.
Mówiąc w skrócie – psychicznie byłem dojechany do dna. Choć na początku, kompletnie nie rozumiałem lekcji jakiej los mi udzielił, później okazało się, że nic lepszego nie mogło mi się przytrafić. … ale to zupełnie other story.
Kryzys ekonomiczny z tamtych lat to chyba było małe miki w porównaniu z tym co za moment przewali się przez cały świat. Przytaczając okoliczności mojego „nie bankructwa” po pewnym czasie zrozumiałem, że cała ta groźna sytuacja w jaką się wpakowałem była moją winą, a nie wrednego świata. Myślałem sobie – czytałem te wszystkie amerykańskie książki o zarządzaniu, miałem narysowaną strukturę, procedury takie, srakie, owakie. Bazy danych w Lotus Notes i chuj z tym – wbrew temu wszystkiemu, spieprzyło się
Teraz jest zupełnie inaczej.
Bardzo złe rzeczy będą się działy bez względu na to czy ktoś pracował efektywnie czy się lenił; czy był ambitny, zaradny, bystry, sprytny, mądry, inteligentny czy też po prostu nim nie był. Przyznaję się, w tamtych latach, byłem bezczelnym, aroganckim, nakierowanym na siebie egoistą, pewnie też przy okazji niezłym bucem. Dziś wiem, że gdybym był maksymalnie: skupiony, uważny i czujny nie doprowadziłbym do takiego zagrożenia. To, że był kryzys i w jednym momencie straciłem trzech dużych klientów w żaden sposób mnie nie tłumaczyło. To była moja wina.
Teraz jest inaczej. Niektóre branże już zostały powalone na kolana. Ludzkie dramaty się rozpoczęły. Jak się szacuje, w Polsce w jednej sekundzie, ponad milion ludzi z dużym haczykiem, straciło robotę. Co to znaczy stracić robotę ? To oznacza, że nie ma się hajsu na życie. Czynsz i inne tego typu pierdoły.
Teraz, pewnym sensie, nie ma większego znaczenia jak dobrze pracowaliśmy i jak skutecznie prowadziliśmy firmy. Co po drodze wygraliśmy, a co spieprzyliśmy. Nadciąga groza.
Czy się podoba czy nie – tak czy tak przetoczy się morderczy walec.
Autor: Jerzy Ciszewski, CEO Hanami Communications