Jeśli nie chcesz oddać za kilka fotek cennych danych, lepiej usuń Prismę.
O aplikacji Prisma głośno w mediach od kilku dni. Dzięki kilkunastu filtrom oraz unikalnym algorytmom z własnego zdjęcia możemy uczynić dzieło sztuki w duchu malarstwa van Gogha czy Rembrandta. W kilka godzin możemy zyskać mnóstwo lajków na Facebooku i serduszek na Instagramie. Znacznie więcej jest za to do stracenia – na przykład dane, których wolelibyśmy deweloperom aplikacji nie udostępniać.
Cały czar Prismy nieco blednie po zapoznaniu się z polityką prywatności aplikacji. Oto, czego w zamian za korzystanie z Prismy żądają jej twórcy.
- Wszystkich treści użytkownika generowanych za pośrednictwem Prismy (dostęp do aparatu, kamery i galerii zdjęć). Aplikacja może nam wysyłać e-maile o aktualizacjach czy zmianach technicznych, z których nie da się zrezygnować.
- „Niewyłącznej, w pełni opłaconej, wolnej od opłat, przenoszonej, podlegającej sublicencjonowaniu, ważnej na cały świat licencji na treści stylizowane za pomocą aplikacji.” W skrócie – Prisma może zrobić z wygenerowanymi przez użytkowników zdjęciami wszystko – łącznie z odsprzedaniem ich firmie z drugiego końca świata w celach reklamowych.
- Informacje o odwiedzanych stronach internetowych. Deweloper aplikacji dowie się nie tylko, z jakich stron korzystaliście, ale także ile razy, kiedy i gdzie, ile czasu spędziliście na poszczególnych witrynach itd. Cel? Jeszcze dokładniejsze targetowanie reklam.
- Dane o lokalizacji. Udostępnienie danych o geolokalizacji telefonu jest o tyle ryzykowne, że pomaga fizycznie namierzyć pojedynczego użytkownika dosłownie wszędzie. Pół biedy, kiedy dzieje się to tylko w celach jeszcze lepszego targetowania komunikatów reklamowych. Jednak trudno w tej chwili przewidzieć, jak w przyszłości można wykorzystać takie dane. Albo co się stanie, gdy zostaną przechwycone (a wiszą przecież w chmurze) przez niepowołanych do tego ludzi.
- Dostęp do skrzynki e-mailowej. Aplikacja sprawdzi, które mejle i od kogo otwieramy, a które lądują w koszu nawet bez przeglądania. Słowem – udostępniamy aplikacji naszą korespondencję.
- Informacji o unikalnym identyfikatorze urządzenia. Każdy iPhone posiada indywidualny numer przypisany do użytkownika. Dzięki niemu deweloperzy wiedzą, jak korzystaliśmy z ich aplikacji (i czy aby odpowiednio długo). Aplikacja za naszą zgodą uzyskuje ten numer także w celu…tak, zgadliście – jeszcze dokładniejszego targetowania reklam.
Czy jest się czego bać? Jeśli zależy wam na prywatności i maksymalnej ochronie swoich danych – to jak najbardziej tak. Z drugiej strony, udostępnienia niektórych z wymienionych danych wymaga od nas choćby Facebook czy Instagram. A nie wydaje się, żeby nagle ludzie masowo zaczęli je usuwać.
Przy okazji szumu związanego z rosyjską aplikacją, warto głębiej zastanowić się nad tym, jaka jest faktyczna cena „darmowych” programów. Bo że całkowicie darmowe nie są, to wiemy na pewno. Personalizacja, dokładne targetowanie – tego oczekują od twórców aplikacji finansujący je reklamodawcy. Cenną walutą stają się zatem dla deweloperów nasze prywatne dane. Dane, które za cenę kilku lajków i serduszek przekazujemy bez możliwości zwrotu.