Robimy bowiem co możemy, żeby słowo dobić i zastąpić je marketingowym bełkotem - Wojciech Gepner
Pan Wojciech Gepner, pracujący na codzień w Echo Investment S.A. odpowiada w tej firmie za działania komunikacyjne. Zaczynał jako copywriter, później zajmował się reklamą, marketingiem i public relations. Od 18 lat związany z Echo Investment. Prywatnie fotograf – członek Związku Polskich Artystów Fotografików. Napisał ciekawy i niestety trafny felieton
* * * * *
Motto:
„Byle czego się nie pisze” – Kaziuk z Konopielki
10 lutego 1837 roku, w wyniku ran odniesionych w pojedynku zmarł Aleksander Puszkin. Śmierć poety była w istocie wynikiem intrygi uknutej przez carski dwór. W tym samym roku, zaledwie 23-letni Michaił Lermontow odniósł się do tego wydarzenia w „Śmierci poety”. Za napisanie wiersza Lermontow najpierw został zesłany na Kaukaz, a cztery lata później zginął, jak Puszkin, w zaaranżowanym przez carską policję pojedynku.
Życie poety nie było łatwe ani w carskiej Rosji, ani po rewolucji (Mandelsztam). Podobnie bywało w innych krajach (Lorca, Neruda – którego odczyty gromadziły 100 tys. wielbicieli!!!). Przez lata poeci byli więzieni, a często tracili życie z powodu SŁOWA. Słowo bowiem miało kiedyś wielkie znaczenie. Większe niż ludzkie życie. Obawiające się potęgi słowa środowiska/organizacje/rządy nie przebierając w środkach eliminowały autorów nieprawomyślnych strof.
W Polsce poeci traktowani byli nieco lepiej. Ale ich wiersze, podobnie jak w innych krajach, potrafiły angażować i poruszać rzesze odbiorców. I to jeszcze całkiem niedawno. Na przykład „Coca- colę” Adama Ważyka w swoim czasie znali podobno wszyscy.
Nie ma sensu wymieniać nazwisk, które znamy z liceum – rola poetów w historii Polski jest oczywista. Warto jednak zauważyć, że wszystko dość nagle się urwało. Przez lata poeci byli autentycznymi idolami publiczności, zapraszanymi do najlepszych domów, autorytetami szanowanymi i hołubionymi przez władze. Słońce poezji zgasło nagle – jakoś tak na przełomie lat 70. i 80. ubiegłego wieku. W Polsce stało się to w okolicach śmierci ostatniej z wielkich gwiazd poezji – Jarosława Iwaszkiewicza. Oczywiście mieliśmy później „bardów” i nawet poetyckie Noble. Ale w kraju SŁOWO zdechło. Ludzie przestali się nim przejmować.
Dzisiaj poeta jest, z całym szacunkiem, produktem niszowym, hipsterską ciekawostką, publikującą, jeśli w ogóle, co najwyżej na blogu. Koniec poezji zbiegł się w czasie z upadkiem TREŚCI. Lata PRL-owskiej propagandy obniżyły jakość tekstów i stępiły wrażliwość odbiorców. Tandeta i reklamiarstwo początków XXI wieku wbiły kolejny gwóźdź do trumny. Niestety, proces nadal postępuje i wydaje się, że dzisiaj jest jeszcze gorzej.
I my, PR-owcy, mamy w tym swoje „zasługi”. Robimy bowiem co możemy, żeby SŁOWO dobić i zastąpić je marketingowym bełkotem. O ile jeszcze kilka lat temu wysyłaliśmy dziennikarzOM konkretne treści, to dzisiaj podajemy dziennikarzĄ wypchaną pustosłowiem papkę, nafaszerowaną – że użyję określenia technicznego – krypciochą. Wspomagamy to jeszcze „natywnością” – pięknie i „stylowo” opisaną przez dział reklamy Gazety Wyborczej: „Artykuł natywny – obecność marki naturalnie wkomponowana w treść. Nieinwazyjny i zintegrowany z medium przekaz w postaci dopasowanego tematycznie i stylistycznie artykułu ze zdjęciami.”
Oto przykład sprzed kilku dni – treści zmienione, a podobieństwo do prawdziwych osób i firm czysto przypadkowe: PR-owiec polecił na Linkedin artykuł opublikowany w prasie branżowej. Przez „przypadek” na początku tekstu pojawił się opis firmy pana PR-owca, a w nim wybitnie „dziennikarski” tekst w stylu „optymalne zagospodarowanie innowacyjnej przestrzeni umożliwi wszystkim klientom firmy pełny dostęp do szerokiej oferty produktów, a profesjonalne wsparcie doradcze zagwarantuje wyjątkowy komfort wyboru i ułatwi natychmiastową realizację najbardziej wyszukanych oczekiwań”.
Sam napisał, sam opublikował, sam polecił, sam przeczytał i jest bardzo zadowolony, że sam sobie kliknął „lajka”. Baudrillard przewraca się w grobie i pęka ze śmiechu – kopia goni kopię, nie wiedząc nawet do czego się odnosi, co naśladuje i przede wszystkim w jakim celu.
Taki Uroboros à rebours. Uroboros pożerał sam siebie, żeby się odradzać, my, PR-owcy, przyjęliśmy natomiast zasadę „après nous le déluge”.
Nie chciałbym, żeby ten tekst brzmiał stetryczałym narzekactwem. Po prostu wydaje mi się, że naprawdę może być lepiej.
Niedawno wpadło mi w ręce proste opracowanie naukowe – opis badania integracji społecznej Ukraińców studiujących w Krakowie. Raport jak raport. Ale na tle tekstów, z jakimi mam wątpliwą przyjemność spotykać się na co dzień, prezentował się niczym norwidowski „gwiaździsty dyjament”. Proste zdania nie dość, że zawierały treść, to jeszcze układały się w logiczny ciąg niezakłócony ani nadmiarem ozdobników, ani sosem marketingowej nowomowy. Czytając czułem ulgę niczym topielec nad powierzchnią kryptoreklamowego bagna i łapczywie, haustami połykałem słowa, jakby kryły w sobie życiodajny tlen.
Koleżanki i koledzy – przecież o firmach, markach, projektach i produktach też tak można!
Amen J