We Francji zaczynało się winobranie.

Redakcja PR - 23.09.2016
235

We Francji zaczynało się winobranie.

Pułk w drodze otrzymał z dowództwa Brygady rozkaz opanowania Brochowa, wioski na lewym, wschodnim, wysokim brzegu Bzury. Na północ od Brochowa już znajdował się 15 Pułk Ułanów  Poznańskich, który wcześniej wkroczył do Brochowa, ale został na północ odepchnięty przez batalion niemieckiej piechoty. Na południe od 7 Pułku Strzelców Konnych miał zająć miejsce 17 Pułk Ułanów  Gnieźnieńskich. Była połowa września. W  Brochowie znajdował się  jeden z dwóch zaledwie mostów na Bzurze jakimi  osiem dywizji i trzy brygady Armii „Poznań” i „Pomorze” mogły jeszcze spróbować przecisnąć się do Kampinosu, a dalej do Modlina lub Warszawy. Drugi most znajdował się w nieodległych Witkowicach, okładanych już przez niemiecką artylerię z północnej strony Wisły. Obydwa miała zdobyć i utrzymać wielkopolska kawaleria.

Brochów leży na wysokim, trudno, jak na nizinny teren, dostępnym, wschodnim brzegu Bzury. Obszar  na wschód od Bzury, którym miał atakować 7 PSK nie sprzyjał Polakom. Płaski, łąkowy lub pokryty małymi laskami teren dochodził do rzeki mającej tam ok. 25m szerokości, za nią dalej przez 500 metrów równy i odkryty, a dopiero kilkadziesiąt metrów przed wsią  wznosi się ostro wypłaszczając się dopiero tam, gdzie osiąga pierwsze zabudowania wsi i dominujący nad okolicą, wysoki kościół. Wieś rozciągała się z północy na południe na długości około kilometra, tuż przy skarpie, z której widok na zachodni, niski i odkryty brzeg Bzury dawał obsadzającym wieś Niemcom głęboki wgląd na drogi podejścia do ataku, zanim on sam nastąpi. Jej północna część składała się z dość gęsto zbudowanych chłopskich zagród, zaś od południa wieńczyły ją kościół, i dalej, folwark, zasłonięty częściowo parkiem. Sama rzeka nie była tu też  łatwa do przebycia, gdyż – nie licząc lichego, drewnianego mostu – aby ją przekroczyć wpław, trzeba było zsunąć się po trzymetrowej skarpie.

Zadanie 7 PSK należało do tych najtrudniejszych: kawaleria miała atakować przez trudny, odkryty teren, wróg zajmował pozycje obronne na wysokim, zabudowanym brzegu, nie było mowy o zaskoczeniu ani obejściu przeciwnika i ataku z flanki, a siły wroga i jego rozmieszczenie były nieznane.  Jeśli dodać do tego absolutne panowanie Niemców w powietrzu i stałą przewagę w artylerii polowej i ciężkiej, sytuacja przedstawiała się źle.

7 PSK dowodził jednak doświadczony w wojnie 1920 roku dowódca, płk Stanisław Królicki, jeden z tych świetnie wyszkolonych oficerów kawalerii, pewnych skuteczności ćwiczonych wielokrotnie manewrów i działań oraz doskonale znający skuteczność broni, w którą był wyposażony.  Po wcześniejszych, wrześniowych walkach Pułku, zwłaszcza pod Wolą Zbrożkową,  miał również świadomość wysokich umiejętności bojowych swoich strzelców i ich kawaleryjskiego esprit de corps.

Płk Królicki rozkazał najpierw opanować podejścia do rzeki i zgromadzić się wszystkim czterem szwadronom, wraz z cekaemami i działkami przeciwpancernymi, w szyku konnym, w najbliższym rzece lasku  za Mistrzewicami. Szwadrony wykonały zadanie błyskawicznie, w rosnącym ogniu artylerii i broni maszynowej Niemców. Zaraz potem, spieszone już  1 i 2 szwadron w pierwszym rzucie, pod dowództwem mjr Pawła Budzika ruszyły tyralierą w kierunku folwarku Mistrzewice i położonego nieopodal cmentarza. 3 i 4 szwadron spieszyły się w lasku i gotowały się do ataku w drugim rzucie. Mjr Budzik prowadził atak jak na ćwiczeniach, zdecydowanie, szybko, skokami. Z cmentarza pod Mistrzewicami rozpoczęła ogień kompania niemieckiej piechoty. Szwadrony mjr Budzika posuwały się nadal sprawnie i bez strat dzięki świetnemu prowadzeniu majora i wyszkoleniu strzelców, pomimo ognia niemieckiej artylerii i samochodów pancernych zza rzeki oraz  piechoty z cmentarza. Przydzielona do Pułku 3 bateria wciąż nie strzelała, głównie z powodu braku punktu obserwacyjnego do kierowania ogniem. Kiedy wreszcie polskie cekaemy otworzyły z bliska ogień na piechotę niemiecką na cmentarzu, strzelcy konni zbliżyli się już do niego, a niemiecka piechota rozpoczęła odwrót, nagle zniknął z oczu obserwującego atak przy drugim rzucie płk Królickiego major Budzik. Po chwili, śmiertelnie rannego,  niosło go na tyły dwóch strzelców. Pułkownik, mocno wstrząśnięty stratą bliskiego przyjaciela, przejmuje dowództwo i bezzwłocznie kontynuuje działania.

Tymczasem ogień niemieckiej artylerii na folwark, lasek i cmentarz wzmaga się. W grobach na mistrzewickim cmentarzu spoczywają kajzerowscy żołnierze z I Wojny. Teraz rozrywane są one przez niemieckie pociski, a najbliższej nocy, wymoszczone słomą, będą służyć wielkopolskim strzelcom za w miarę bezpieczne legowiska.

Po opanowaniu folwarku Mistrzewice oraz cmentarza i zajęciu tam punktu obserwacyjnego przez dowódcę 3 baterii por.  Korczakowskiego, polskie działa kal. 75mm rozpoczęły ogień na pozycje niemieckie w Brochowie, gdzie szybko zapalały się kolejne zabudowania. Skuteczność polskiego ognia rośnie,  a po dołączeniu wszystkich 12 cekaemów i 4 działek p/panc pułku osiąga apogeum. Wtedy, błyskawicznie, cztery spieszone szwadrony ruszają z nadrzecznych zarośli, zsuwają się z trzymetrowej skarpy do rzeki, przebywają ją wpław z bronią nad głową i wybiegają na wschodni brzeg. Ruch polski jest tak gwałtowny i sprawny, że i w trakcie pokonywania rzeki, i płaskiego terenu miedzy rzeką a skarpą brochowską wciąż wyprzedza ogień niemiecki i pozwala ze stratą tylko kilku lżej rannych dobiec do podnóży wzniesienia, gdzie w zabudowaniach bronią się Niemcy. Do coraz celniejszego ognia polskiego z zachodniego brzegu dołącza ogień erkaemów i kbk strzelców, którzy podeszli już na  odległość 200 metrów do stanowisk Niemców. Ci muszą zmieniać pozycje niszczone przez polską artylerię, wówczas jednak wpadają w bliski, celny ogień strzelców. W tym czasie odwód Pułku, w którym dotąd był tylko szwadron marszowy, poszerza się o grudziądzką kompanię wartowniczą przydzieloną przez gen. Abrahama. Tymczasem lewe, północne skrzydło zbliża się do zabudowań Brochowa, podczas gdy prawe, na którym Niemcy koncentrują większość ognia zalega, kopie wnęki strzeleckie i prowadzi ostrzał stanowisk niemieckich. Dla wsparcia prawego skrzydła atakującego kościół i folwark płk Królicki rzuca grudziądzką kompanię wspartą drużyną ckm. Uwagę Niemców przykuwa nagle gen. Abraham, który niespodziewanie na swym siwku pojawia się na zachodnim brzegu rzeki, dochodzi spokojnym stępem do mostu, daje jakieś wskazówki żołnierzom grudziądzkiej kompanii i cekaemistom, wreszcie, nic nie robiąc sobie z wybuchów pocisków i świstu kul, flegmatycznie zsiada z konia, klepie w zad siwka, który posłusznie odgalopowuje w stronę lasku mistrzewickiego,  a sam generał nieśpiesznie zmierza do stanowiska dowodzenia Pułku. Skierowanie części wściekłego ognia niemieckiego na znajdującego się po drugiej stronie rzeki generała pozwoliło kompanii grudziądzkiej i obsługom 2 cekaemów na sprawne przejście Bzury i zwiększenie siły ognia prawego skrzydła. Wtedy nacierające na lewym skrzydle 3 i 4 szwadron podrywają się do szturmu i z gromkim „hurraaa!” wpadają, z osadzonymi bagnetami i granatami w rękach do północnej części wsi. Niemiecka obrona się chwieje. Teraz cały polski ogień artylerii, działek i cekaemów skupia się na okolicy folwarku zupełnie tłamsząc niemiecką obronę. Gwałtownie rusza prawe skrzydło, Niemcy uciekają na południowy wschód, ścigani polskim ogniem ;  przed 16.30 cały Brochów jest  w polskich rękach.

Pan Antoni, wtedy nastolatek, przebywał wówczas w okolicach Brochocina, niedaleko na wschód od Brochowa, i pamięta, jak uchodzący niemieccy żołnierze przeklinali polską kawalerię, a także, co często wspomina,  wrzask ich podoficerów i  oficerów nie mogących pogodzić się z tym , że porzucono dużo broni ciężkiej i część rannych. Pan Antoni, jak i reszta okolicznej ludności był podniecony niespodziewanym pojawieniem się polskiego wojska od zachodu, gdyż kilka dni wcześniej widzieli lub słyszeli o uchodzącej, czasem już w nieładzie, przez  Sochaczew/Ożarów, , Armii „Łódź”. I to wojska, które biło jak się patrzy niemiecką potęgę – dobrze widoczną na wschód i południe od Brochowa piechotę, artylerię i wojska pancerne. Ludzie płakali.

Dopiero po zdobyciu Brochowa i rozejrzeniu się z  ocalałej, wysokiej wieży kościelnej płk Królicki docenia w pełni taktyczne znaczenie tej wioski. Niemcy, panując nad Brochowem, blokowali skutecznie odejście obydwu polskich armii do Puszczy Kampinoskiej, Polacy, trzymając Brochów i wcześniej zajęte niedalekie Witkowice zachowywali resztkę szans na wyprowadzenie choćby części sił z matni.

Wagę Brochowa potwierdzała nieprzerwanie artyleria niemiecka, która po utracie Brochowa natychmiast położyła na wieś celny ogień, jednocześnie ostrzeliwując z większości luf rejon mostu i brzegi rzeki, słusznie przewidując dalsze działania Pułku. Polacy zrozumieli, ze Niemcy szybko zechcą odzyskać Brochów, więc muszą wzmocnić jego obronę bronią maszynową i przeciwpancerną. Niemcy z kolei rozumieli tę konieczność i spróbowali potężnym ogniem uniemożliwić jakikolwiek ruch z zachodniego brzegu.

Wszystko dzieje się błyskawicznie, i jeszcze nabiera tempa. Polacy przygotowują do przerzucenia do Brochowa taczanki z cekaemami. Porucznik Korczakowski przekazuje z wieży kościelnej w Brochowie, że zauważył ruch czołgów pod Wólką Aleksandrowską, na południowy wschód od Brochowa. Płk Królicki, niemal jednocześnie, wydaje rozkaz : wszystkie działka p/panc kolejno galopem do wsi! Korczakowski wskazuje skąd oczekiwać ataku czołgów.

Teraz zaczyna się wspaniały pokaz sprawności wielkopolskiej kawalerii – taczanki runęły głośno po zbryzganym wodą i ziemią od bliskich wybuchów, trzęsącym się, drewnianym moście. Za wachmistrzem Skorupskim, w szalonym galopie, chwilami wręcz cwale, pędzą taczanki ciągnięte przez potrójne zaprzęgi, a między nimi, również galopem, sześcioosobowe obsługi cekaemów. Cztery taczanki i obsługi cekaemów przemknęły po moście z zimną krwią, bez strat. Do mostu natychmiast przypadają, wciąż pod gęstym ogniem, pionierzy, by go skontrolować i naprędce wzmocnić. Ledwie pionierzy odstąpili, a już w fontanny wody, ziemi i odłamków, w huk eksplozji i świst kul wpada galopem podporucznik Bukowiecki. Tuż za nim gnają zaprzęgi działek p/panc. Lekkie konie artyleryjskie (a więc cięższe, bardziej atletyczne od wierzchowych, ale wciąż zdolne do wytrwałego galopu) w szalonym pędzie, wyciągnięte, z brzuchami blisko ziemi i szaleństwem w oczach pędem przeprowadzają dwa działka przez stękający most. Głośny tętent, pomimo szalejącego ognia niemieckich dział, przyciąga wzrok strzelców, z obu stron rzeki. Tak jak oni płk Królicki i rtm Szacherski są zauroczeni tym widokiem. Kolejne dwa działka i ich obsługi z determinacją przegalopowują dygoczący most. Nie wiadomo co bardziej, szybkość, determinacja, szaleństwo, czy wspaniałe panowanie nad końmi, pozwoliło wykonać ten rozkaz bez strat.

Niemcy muszą być mocno zawiedzeni. Przenoszą od razu całość ognia na wieś, co oznacza, iż mają stałą i dobrą obserwację przeprawy i powinni skutecznym ogniem całkowicie zablokować jakikolwiek ruch, tymczasem wszyscy żołnierze, konie i sprzęt przedostają się jak na paradzie na drugi brzeg bez strat!

Zza rzeki strzelcy przyprowadzają pierwszych jeńców. Kawalerzyści od razu przestrzegają, że to nie zwykła niemiecka piechota – lepsze wyposażenie, złowieszcze pioruny na kołnierzach mundurów, młodzi, wysocy, wysportowani ludzie w typie nordyckim (potem do SS dopuszczali już wszystkich, nawet Kozaków Dońskich i górali kaukaskich). Należą do pułku SS „Leibstandarte Adolf Hitler” – elity, czy też przyszłej elity, bo ambitne i fanatyczne, lecz niedoszkolone i gorzej niż to miało miejsce w Wehrmachcie dowodzone w 1939r. SS, w kilku bitwach dostało straszne cięgi od Polaków – tu, pod Brochowem, czy od żołnierzy gen. Sosnkowskiego pod Mużyłowicami; uciekali, zostawiając zabitych dowódców, rannych i sprzęt – a więc popełniając czyn nie mieszczący się w polsko-kawaleryjskim esprit de corps.

Tymczasem z Brochocina i Wólki Aleksandrowskiej ruszają niemieckie czołgi i piechota. Gen. Abraham, wciąż obserwujący bitwę z cmentarnego wzgórza w Mistrzewicach, przydziela natychmiast Pułkowi 2 baterię artylerii w celu odparcia Niemców. Płk Królicki przenosi się z pocztem do Brochowa i wzmacnia jego załogę szwadronem kolarzy (Niemcy też mieli takie pododdziały) i drużyną ckm.

Na południe od Brochowa, nad rzeką pojawił się szwadron 17-goPułku Ułanów Wielkopolskich, nieco utrudniając Niemcom działania od południa. Przy drugim szwadronie 7 PSK stanęły wszystkie działka p/panc. Ogień artylerii niemieckiej wzrósł do poziomu dotąd przez strzelców niespotykanego. Brochów, z przeważnie drewnianą, gęstą zabudową, po suchym lecie, płonął teraz jak garść suchego na wiór drewna na podpałkę. Teraz wielu strzelców musiało szukać stanowisk w sadach, ogrodach. Polski ogień skutecznie powstrzymywał niemiecką piechotę, jednak czołgi od południa podeszły już bardzo blisko. Kiedy wyszły wreszcie zza ostatniej fałdy terenowej, z odległości nie większej niż 400 metrów, jakby stłumionym kaszlem odezwały się polskie działka p/panc, a zaraz po nich artyleria 75mm, broń maszynowa i „Urugwaje” –nowatorskie, polskie karabiny przeciwpancerne. Natychmiast trafiają pierwszy czołg, reszta szybko się wycofuje, jednak większa grupa ponad 20 czołgów rusza na 1 szwadron. Pomimo ciężkiego ognia artylerii niemieckiej i bliskiego ognia z czołgów strzelcy z zimną krwią wstrzeliwują się w duże, ruchome cielska. Wreszcie pierwszy trafiony,  dostał drugi,  stanął w płomieniach trzeci! Eksploduje amunicja wewnątrz czołgów, załogi płoną, giną w polskim ogniu lub uciekają na wschód. Reszta wciąż posuwa się naprzód, wspierają je 2 bataliony piechoty. Czołgi pojawiają również się od wschodu. Jest już bardzo ciężko. Pomimo strat, zaczynają z bliska razić polskie działka, zabijając lub raniąc ich obsługi. Świetnie, nieustępliwie dowodzący działkami ppor Bukowiecki pada ciężko ranny w kręgosłup. Obsługi działek wycofują je w głąb  zabudowań i parku. Trzy czołgi przerywają w końcu barierę polskiego ognia, wdzierają się do folwarku i zieją ogniem na wszystkie strony. Polska artyleria nie może już do nich strzelać, gdyż weszły miedzy stanowiska 2 szwadronu. Strzelcy stopniowo odskakują do spichlerza i  do parku, między szerokie, potężne drzewa i stamtąd prowadzą ogień. Kiedy czołgi przenoszą ogień na nowe stanowiska szwadronu odzywają się ponownie, ukryte przez kaprali Poznańskiego i Ratajczaka wśród zabudowań folwarku polskie działka p/panc. Ogień z bliskiej odległości błyskawicznie niszczy  dwa czołgi, a umykające załogi znajdują swój koniec w ogniu 2 szwadronu. Trzeci czołg wycofuje się. W tym samym czasie, może bardziej dramatyczną walkę, z jeszcze bliższej odległości toczyli strzelcy 3 i 4 szwadronu. Pozbawieni działek p/panc  wyczekiwali w płonących chałupach, pod gwałtownym ogniem czołgów, piechoty i artylerii na podejście czołgów. Por. Groniowski był pierwszej linii i swoją postawą trzymał strzelców w tym piekle. Wreszcie, gdy stalowe cielska znalazły się  w odległości 20-30 kroków wyrwał karabin p/panc „Ur” jednemu ze strzelców, wysunął się w kierunku ziejących maszynowym ogniem czołgów i  po kilku strzałach unieruchomił czołowego kolosa. Czołg, choć zatrzymany, nadal prowadził ogień z wieży i km. Por. Groniowski nadal zaś metodycznie dziurawił go na rzeszoto. Nadjechały dwa inne czołgi i z dużą determinacją próbowały odholować unieruchomionych kolegów, jednak polski ogień niweczył wszelkie próby. Wreszcie nieruchomy czołg zamilkł. Pozostałe dwa odjechały. Cała załoga unieruchomionego czołgu poległa od strzałów por. Groniowskiego z Urugwaja. Niedaleko, na pozycjach 3 szwadronu, podchorąży Taylor z grupą strzelców zaczaił się pośród ruin. Taylor tylko z Visem, strzelcy z kbk i granatami śledzili najbliższy czołg ostrożnie mijający ich stanowisko. Zatrzymał się, lustrował przestrzeń wokół, wreszcie uchylił się właz i dowódca czołgu wysunął głowę, aby lepiej się zorientować wśród dymów i pożarów. Pchor. Taylor, pomimo ognia innych czołgów od wschodu, w oka mgnieniu doskoczył do włazu, zastrzelił dowódcę z Visa, przytrzymał na wpół otwarty właz, a strzelcy wrzucili granaty do środka. 2 ocalałych członków załogi odprowadzili do dowództwa. Widząc rosnące straty w walce ze zdeterminowanymi, ukrytymi wśród ruin strzelcami i brak wsparcia zatrzymanej ogniem polskiej artylerii własnej piechoty, Niemcy wycofali się wreszcie na całej linii.

Zbliża się  wieczór. Artyleria niemiecka wciąż okłada Brochów ogniem. Pułkownik Królicki decyduje, że na noc pozostawi w Brochowie jako ubezpieczenie szwadron kolarzy pr. Iwanickiego oraz pluton łączności. 3 bateria artylerii pozostaje w gotowości do natychmiastowego wsparcia. Wszystkie pozostałe oddziały odejdą za rzekę na nocleg.

W międzyczasie głodni strzelcy szukają jakiejkolwiek żywności w ruinach Brochowa i znajdują na plebanii kilka butelek węgierskiego wina. Węgierskiego właśnie, nie francuskiego, czy reńskiego. Nikt tu nie powie, że pewne rzeczy zdarzają się  przypadkowo… We wrześniu, zresztą, w przeciwieństwie do blamażu i felonii sojuszników brytyjskich, francuskich i rumuńskich, Węgrzy, z którymi Polska nie posiadała układu o pomocy wojskowej i którzy sami już znajdowali się pod dużym wpływem Niemiec i Włoch, zachowali się lepiej, niż można tego było oczekiwać: odmówili Niemcom przepuszczenia kolejowych transportów ich dywizji przez swoje terytorium ; dywizje te miały wyjść na tyły armii „Kraków” i „Karpaty” wyważając zawiasy w południowym skrzydle polskiego frontu. Natychmiast też kluczowe wiadukty i tunele zaminowali, a węgierskie oddziały zwiększyły swą liczebność w rejonie Host/Kassa (Koszyce).

Wracając do węgrzyna – jak relacjonował rotmistrz Szacherski –  nie bacząc na krzywdę księdza proboszcza : wypiliśmy (płk Królicki i rtm. Szacherski) za ich (strzelców) zdrowie, a oni za nasze.

Był to niemal na pewno Tokaj Aszu importowany za pośrednictwem piwnic Lippoczy.

 

Gdy  zapadał zmierzch szwadrony powoli maszerowały w kierunku noclegu za rzeką, w Brochowie zostali kolarze. Nagle, o 20.30 dojmującą po pełnym huku dniu ciszę przecięły potężne salwy niemieckiej artylerii na Brochów i przeprawę. Niemiecka piechota z kilku kierunków, Sianna, Brochocina i Janówka uderzyła na wieś. Poszczególne placówki szwadronu kolarzy milkły złowieszczo jedna po drugiej. Płk Królicki wydał krótki rozkaz : Uderzenie prowadzę osobiście. Ze mną por. Korczakowski z patrolem telefonicznym, ciągnie drut do baterii. Rtm Szacherski prowadzi oddział w kolumience dwójkami, przy rotmistrzu wszyscy dowódcy szwadronów. Założyć bagnet na broń i zapalniki do granatów. Maszerować zwarcie i cicho. Ruszamy.

Odsiecz prowadzona przez płk Królickiego dotarła do Kościoła przed Niemcami. Kolarzom udało się odskoczyć niemal bez strat. Zdezorientowani Niemcy, którzy sadzili, że wieś pełną strzelców przygwoździ ich huraganowy ostrzał artyleryjski, przeszukiwali zrujnowane zabudowania. Widząc Niemców ze stanowiska w Kościele płk Królicki szeptem przez telefon skierował salwę 3 baterii w skrzyżowanie dróg. Następnie kilka kolejnych w miejsca, gdzie grupowała się niemiecka piechota. Polska bateria, już wcześniej dobrze wstrzelana w wieś była zabójczo dokładna. Wrzaski zmieszanej piechoty co chwilę to potwierdzały. Kiedy bateria uderzała w Niemców pułkownik rozstawił pododdziały, wydał rozkazy i wyczekawszy na ostatnią salwę 3 baterii nagle wstał i dokładnie wskazując cele i kierunki natarcia wysyłał poszczególne grupy do ataku. Niemcy, atakowani od zachodu i południa, zaczęli się bezładnie cofać, co chwilę wpadając w boczny ogień broni maszynowej. Kiedy się zatrzymywali, od czoła atakowali ich granatami strzelcy, zaraz potem ruszając z gromkim „hurra!” zna bagnety. Niemcy nie wytrzymali walki na bliską odległość i dobrze zorganizowanego ognia. W pełnej już rozsypce Niemcy wycofywali się, znów zostawiając rannych i sprzęt. Leibstandarte kolejny raz nie wytrzymywało zderzenia z wielkopolską kawalerią.

 

Comments

comments

235
Komentarze
Sonda

Czy sztuczna inteligencja w postaci Chatbotu GPT zrewolucjonizuje branżę public relations?

Loading ... Loading ...