Tydzień do bankructwa – lekcja na całe życie

Jerzy Ciszewski - 09.05.2017
261

Szefie! Czego uczy tydzień dzielący od bankructwa. Księga skarg i wniosków cz. 15

Ostatnio, przy pewnej okazji medialnej wspomniałem, że w okolicy roku 2000 zabrakło mi mniej więcej tydzień, aby moja ówczesna agencja „Ciszewski Public Relations” wywaliła się do góry nogami, czyli po prostu zbankrutowała. Stało się tak z kilku powodów bieżących i długoterminowo ciągnących się za mną i firmą.

W ciągu jednego miesiąca straciłem bardzo poważnych i dużych klientów, którzy generowali circa 50% przychodu (może parę procent mniej albo więcej – bez znaczenia).

Była to firma alkoholowa oraz tytoniowa; praktycznie w jednym momencie weszły ścisłe zakazy reklamowe. Czyli jak nożem, w jednej sekundzie, wszystko stanęło. Trzecią firmą był światowy koncern technologiczny, który dokładnie wtedy podpisał umowę z jedną agencją na obsługę w całej Europie – również w Polsce. Wszystko w jednym miesiącu. Do tego, miałem jeszcze klienta z USA, dla którego pracowaliśmy około roku. Każdego miesiąca wystawialiśmy fakturę VAT, a klient ten oczywiście nam nie płacił… Zaś firma zgodnie z prawem musiała płacić od tej faktury podatek dochodowy oraz podatek VAT, ergo każdego miesiąca byliśmy „w plecy” te dwie kwoty. Gdy byli tamci klienci to owszem – brak wpływów od tego jednego był bolesny, ale nie zabójczy. Gdy używki i technologia poszły w siną dal, kwoty te zaczęły mieć wagę taczki wypełnionej betonem ciągnącej nas na dno zatoki rzeki.

Co było dalej? 

Na pokładzie miałem kilkadziesiąt osób. Uznałem, że dam radę w miejsce straconych klientów pozyskać nowych i nikogo nie zwolnię z roboty. Nerwowo rzuciłem się, aby pozyskać tzw. „nowy biznes”. Miałem jakieś bardzo małe sukcesy w tej sprawie, ale de facto ich nie miałem. „Las” bardzo szybko zorientował się, że jestem zwierzyną z której – różnymi otworami – leci krew. Na ten dany moment nie byłem więc specjalnie fajnym partnerem biznesowym.

Tak minęły mi circa ze trzy miesiące… Wtedy już naprawdę było bardzo słabo. Przestałem bić się z myślami i zwolniłem część moich współpracowników. Ale to przecież nie rozwiązywało od razu problemu. Jak się kogoś zwalnia, to  na ogół – przynajmniej wtedy tak było – przez trzy miesiące pobiera pensję.

Życie polega na tym, że jak się pieprzy, to pieprzy się wszystko. 

Moje współpracownice jechały na południe kraju samochodem firmowym. Gdzieś po drodze coś się stało i miały centralną czołówkę z drzewem. Pojechały na wprost mniej więcej 60 na godzinę; auto było w leasingu. Jedna z dziewczyn wylądowała w szpitalu na obserwacji. Auto w kilka minut się spaliło. Parę dni później bank dopatrzył się, że moja firma ma bieżący kredyt w rachunku do wysokości mniej więcej stu tysięcy złotych. Wysłali mi kwit, z którego wynikało, że mam trzy albo cztery dni aby spłacić ileś tam pieniędzy – wybaczcie, nie pamiętam ile, ale nie więcej niż trzy lub pięć dych. W tym momencie było to wyzwanie krytyczne i niemożliwe do spełnienia. W tamtych miesiącach ręce miałem cały czas spocone. Serce biło mi bardzo szybko; byłem wyczerpany, znerwicowany, zmęczony i dojechany do dna.

Finalnie pomógł mi mój kolega, który kupił udziały w CPR; za te pieniądze spłaciłem zobowiązania wobec Państwa Polskiego, moich współpracowników oraz podwykonawców. Byłem circa na poziomie 0.

Sytuacja dotycząca tego niedoszłego bankructwa miała oczywiście szersze tło. Wcześniej popełniłem mnóstwo błędów, inwestując „w coś” oraz nie inwestując „w coś”. Zresztą –  w tamtych latach –  firma służyła mi głównie jako trampolina do realizacji moich hobby. Wtedy był to program rajdowy z Januszem Kuligiem i Jarkiem Baranem. Zajmowałem się chłopakami, a nie moją firmą. Wcześniej i później były inne hobby.

Inne błędy – latami brakowało mi dobrego dyrektora (szumny tytuł), który pomógłby mi panować nad finansami. Jakoś nie potrafiłem znaleźć odpowiedniego człowieka. Wielkim moim „bingo” był alkoholik, będący jednocześnie hazardzistą, czy też hazardzista będący alkoholikiem. Wcześniej pracował w jakichś korporacjach, a ja się dałem nabrać na tą ściemę. Oczywiście te słabości wyszły na światło dzienne dużo później. W trzecim dniu pracy rozpieprzył firmową furę, którą dostał w użytkowanie. Auto służbowe było jego warunkiem pracy. Jak rozwalił jeden wóz, zaraz zażądał drugiego… no bo mu się należy. Oczywiście, w miarę szybko,  wywaliłem go na zbity ryj. To jednak niczego nie zmieniło. Firma tego rozmiaru potrzebuje kogoś, kto siedzi wyłącznie na kasie.

Inne zaniedbanie to nie prowadzenie ciągłych wysiłków new-biznesowych. Uważam, że szef takiej agencji minimum 50% czasu musi poświęcać właśnie na to. Ja zajmowałem się wszystkim, ale tym najmniej. Za mało czasu poświęcałem również moim współpracownikom – klasyka.

Ostatecznie wyszedłem z tych opałów i po latach uznałem, że nic lepszego nie mogło mnie w życiu biznesowym spotkać…

Zobacz inne teksty z tego cyklu:

Szefie! Zdobywanie klientów to Twój obowiązek!

Szefie! O Twoich współpracownikach kilka słów prawdy

Control a, control c, control v – Szefie! …a może to o Twojej współpracownicy?

Klient więcej do nas nie zadzwonił. Szefie! O Twoich pracownikach

Stary bosman szykował się by ją opluć…

Szefie! Ty też możesz mieć takiego pecha…

Szefie! Czy zgubiłeś kiedyś paletę?

Szefie! Jak często czujesz zimny pot na kręgosłupie?

Szefie! Czy byłeś kiedyś prostym spekulantem?

10 książek dla PR-owców. Szefie! A co czytają Twoi pracownicy?

Szefie! Czy zakoszono Ci kiedyś Twojego klienta?

Szefie! Miałeś toksycznego klienta?

Szefie! Czy jesteś zadowolony, że masz własną agencję PR?

Szefie! Czy wystawiłeś kiedyś taką fakturę?

Comments

comments

261
Komentarze
Sonda

Czy sztuczna inteligencja w postaci Chatbotu GPT zrewolucjonizuje branżę public relations?

Loading ... Loading ...