"Kiedy my żremy" - wstępniak do newslettera Artura Kurasińskiego
Uwielbiam czytać o tym jak my, Polacy deklaratywnie zmieniamy świat na lepsze. Zazwyczaj przejawia się to masowo przy okazji wyborów ale coraz częściej dziennikarze i media workerzy padają ofiarami oszustw podczas udzielania odpowiedzi na tematy tzw. ekologiczne.
Rzeczpospolita niedawno oznajmiła, że “Polacy rezygnują z mięsa” i dalej w tekście pisała, że “jest już milion wegetarian i wegan, a dwa razy więcej przygotowuje się na ten krok. Miliony przynajmniej ograniczają jedzenie mięsa. Zmieni to cały rynek”.
Tymczasem według oficjalnych danych GUS za rok 2018 wynikało coś dokładnie odwrotnego: zjedliśmy o 6 kg cukru, o 23 jaja i o 6,8 kg mięsa więcej niż rok w 2017 roku. Konsumujemy “na głowę” aż 76,9 kg mięsa rocznie (!). Dramatycznie za to spada spożycie warzyw – jemy ich o 40% mniej niż na początku XXI wieku.
Deklaratywność kontra rzeczywistość.
Oczywiście można podnosić argument, że to są dane za rok 2018 a moda na “bycie wege” totalnie zmieniła Polskę w 2019 roku. Ja proponuję żeby poczekać na oficjalne dane GUSu za rok 2019. Bo czuję, że wtedy przerazimy się jeszcze bardziej.
Mówimy coś zupełnie innego niż postępujemy bo wstydzimy się swoich nawyków widząc negatywne efekty takiej diety u siebie i swoich bliskich (polskie dzieci tyją najszybciej w Europie. 3 mln Polaków ma cukrzycę, co roku umiera na nią aż 70 tys. osób w Polsce). Z drugiej mamy pokusę – bo zwiększa się nasza zamożność co pozwala na kupowanie towarów i żywności na którą nie było nas stać wcześniej.
Oczywiście można straszyć ludzi, że np. “codzienne spożywanie czerwonego mięsa zwiększa ryzyko raka jelita grubego o 17 procent, nawet jeśli jest to tylko 100 gramów mięsa – szacuje Międzynarodowa Agencja Badań nad Rakiem (IARC – International Agency for Research on Cancer)” ale popatrzmy realnie na to co zjadamy na przykład podczas różnych świąt.
Nie sądzę żebyśmy doczekali się w jednym pokoleniu zastąpienia potraw mięsnych innymi przepisami. Jesteśmy zbyt konserwatywnym społeczeństwem żyjącym w kraju na który nadal bardzo silnie oddziaływuje religia.
Inną kwestią jest cukier. Problem powszechnej dostępność do napojów gazowanych i słodkich przekąsek w szkołach jest alarmujący. Pamiętam wrzask jaki się podniósł kiedy w 2015 roku rząd zdecydował o usunięciu śmieciowego jedzenia ze szkolnych sklepików. Media mainstreamowe darły łacha z “czarnorynkowego obrotu drożdżówkami” i “dealerami cukru w szkołach”.
Trzeba przyznać jedno – rozporządzenie wprowadzono zbyt szybko, nie poprzedzono żadną kampanią edukacyjną oraz nie zadbano o wsparcie rodziców. Efektem było szybkie wycofanie przepisu po zmianie rządu i powrót do starych nawyków żywieniowych.
Oczywiście w tym wszystkim zapomniano o dzieciach. Ważna było, że rodzice nie musieli się martwić, że ich pociechom nie zabraknie cukru na przerwie.
A postawy konsumenta kształtują się od najmłodszych lat. Jeśli na śniadanie dziecko dostaje kanapki z czekoladą, do szkoły batoniki, na obiad frytki a na a to wszystko popija colą to za kilka lat efektem będzie nadwaga, zawał i miażdżyca.
Niszczycielski wpływ cukru znamy od dawna – nadmiar cukru w codziennej diecie to prosta droga do otyłości. Cukier może być przyczyną rozwoju niektórych nowotworów. Niemniej brak świadomości wśród konsumentów powoduje, że ograniczamy cukier w postaci kostek ale nie wiemy, że znajduje się on też w wędlinach, pieczywie czy “zdrowych” produktach jak serki czy jogurty (w których znajduje się czasami nawet 10 łyżek cukru).
Czy zatem wyjściem jest kupowanie zdrowej żywności ekologicznej?
Niestety nie. W tym bardzo smutnym ale niesamowicie prawdziwym artykulew Magazynie PISMO możemy przeczytać, że ceną produkowania żywności ekologicznej jest postępujące zniszczenie naszej planety.
A sama żywność ekologiczna będzie coraz droższa i niedostępna dla masowego odbiorcy.
Co prawda chów kur poza klatkami jest bezpieczniejszy i zdrowszy a stosowanie antybiotyków w chodowli zwierząt nie jest niczym złym (jeśli zwierzęta są poddawane regularnym kontrolom) ale efekt jest taki sam – musimy mieć coraz więcej miejsca na nowe fermy i będziemy coraz ziemi na uprawy.
Produkcja żywności emituje od trzydziestu do trzydziestu pięciu procent całkowitej emisji gazów cieplarnianych, czyli tak naprawdę więcej niż energetyka czy transport. Za połowę tej emisji odpowiadają uprawy, za połowę produkcja mięsa. Ale czterdzieści do sześćdziesięciu procent powierzchni uprawnych przeznaczonych jest na produkcję paszy dla zwierząt.
A przecież budzą się Chin, Indie i Afryka. Czy my, europejczycy mamy moralne prawo zabronić konsumpcji innym? W imię czego mielibyśmy przekonywać innych, że “co prawda my już skonsumowaliśmy dużo ale wy nie możecie?”
Przyszłość mogą uratować m.in.: potrawy z owadów – źródło taniego białka lata wszędzie dookoła nas. Co prawda jedzenie szarańczy nie jest takie miłe jak konsumpcja kurczaka niemniej za jakiś czas przestaniemy dyskutować o gustach i smaku. To będzie nasz najmniejszy problem.
Jedzenie mięsa wkrótce stanie się luksusem. Powinniśmy przyjąć do wiadomości, że jest jakaś maksymalna liczebność ludzkiej populacji. W momencie, kiedy będzie nas dziesięć miliardów, znajdziemy się w kompletnie innym świecie. Już przecież ten świat jest inny. Skutki zmiany klimatu pojawiają się znacznie szybciej, niż myśleliśmy pięć czy dziesięć lat temu. Czekają nas huragany. Susze. Ulewne deszcze. Być może epidemie. Masowe migracje. Konflikty zbrojne, choćby o dostęp do zasobów wody. Umrzemy z pragnienia? Z gorąca? Z braku jedzenia? Moje pokolenie zostawia Ziemię w znacznie gorszym stanie, niż ją dostało. Pewnie się do tego jakoś dostosujemy, chociaż ten świat na pewno będzie gorszym miejscem do życia niż w tej chwili. Zmian na gorsze już nie cofniemy, możemy jedynie powstrzymać kolejne. W najlepszym wypadku, jeśli przyjdzie opamiętanie, czeka nas gospodarka umiaru i efektywnego wykorzystywania zasobów. Problem jest wielopłaszczyznowy. Z naszej perspektywy, sytych Europejczyków, możemy powiedzieć, że wystarczy jeść trochę mniej mięsa albo w ogóle go nie jeść, i to załatwi sprawę. Ale myśmy tę Europę kompletnie zmienili, wycięliśmy lasy, w zasadzie w ogóle nie ma już na kontynencie naturalnych ekosystemów. A teraz próbujemy z tych europejskich wyżyn mówić innym, jak mają żyć. A przyjmijmy na chwilę perspektywę afrykańską, chociażby tamtejszej matki sześciorga dzieci: pustynia jej wchodzi na pole, a obok jest rezerwat. Ona ma wybór – albo pójdzie do tego rezerwatu kłusować, niszczyć różnorodność biologiczną i zdobyć pożywienie, albo pozwoli, żeby jej dzieci umierały z głodu. Jeżeli więc chcemy utrzymać puszczę amazońską, jeżeli chcemy utrzymać lasy deszczowe w Afryce, to my, bogata Europa, bogaty Zachód, powinniśmy za to zacząć płacić. Jeśli chcemy, by ludzie w Brazylii czy Kongo nie popełniali tych samych błędów, to weźmy za nich odpowiedzialność, pozwólmy im osiągnąć godziwy poziom życia, jednocześnie godząc się na to, że nasz poziom życia spadnie. To koniec ery wzrostu, myślenia, że ciągle będzie lepiej, że nasze dzieci na pewno będą miały lepiej od nas. Nie będą miały.
A ty co zjesz dziś na obiad?