Czasy słusznie minione = [- - - -]
Czasy słusznie minione – [—-]
Dawno temu – jeszcze, kawałek przed 1989, pracowałem w dzienniku ‘Rzeczpospolita’ w dziale sportowym. W sumie, jak na tamte czasy miałem super robotę. Od dziecka kochałem sport i chciałem być dziennikarzem sportowym. W ramach moich redakcyjnych obowiązków musiałem udawać się do Domu Słowa Polskiego na ulicę Miedzianą 11. DSP był w istocie ogromną drukarnią gdzie powstawały gazety codzienne, tygodniki, miesięczniki. Moim obowiązkiem było, wraz z metrampażystą, składanie kolumn sportowych dziennika. Układanie informacji w określonym szyku, wielkości, kształcie, aby zgodne były ze „szpiglem” – dużym kawałkiem papieru, gdzie wyrysowane było, gdzie jaka informacja ma się znaleźć. Wychwytywanie drobnych błędów, na koniec podpisanie szpalty i wysłanie jej do druku .
Do roboty łaziłem na mniej więcej siedemnastą. Z DSP, jak inni. Wychodziłem, około drugiej, trzeciej nad ranem. Co tu dużo gadać, najczęściej pijany. Bo pili wszyscy: metrampażyści, zecerzy, linotypiści, tytularze; oczywiście redaktorzy techniczni wszelkiej maści i zapatrywań politycznych – również. Wieczorem w świetle lamp łukowych wszystko wyglądało jak przedsionek piekła. Smród, a raczej wsysająca się trucizna, smród wrzącego w wielkich kadziach, ołowiu był obezwładniający – wyobraźcie sobie jak gotuje się ołów? Czujecie tą ołowianą parę, która wydobywa się na zewnątrz ? Przenika do trzewi, płuc, włosów. Człowiek, musiał się trzymać mocno za brzuch, by raz za razem nie rzygać ołowiem. W tamtych czasach, dupyraczej sobie nie jakimś tam BHP.
Kobiety pracujące przy maszynach drukarskich, które miały circa 40 lat, wyglądały na babcie w wieku pomiędzy 60, a 70 lat. Drukarze, pozbawieni zębów i włosów z głębokimi zmarszczkami. Surowe, zatrute twarze. Musieli pić wódę w robocie. Nijak nie szło wytrzymać takich warunków pracy. Należało się znieczulić; psychicznie oddalić. Nie czuć tego koszmarnego smrodu i wysokiej temperatury walącej od linotypów i kotłów gdzie wyciskało się tytuły. Od metalowych ram gdzie wkładano wąskie kawałki ołowiu z wybitymi literkami. Od betonowej podłogi, metalowego dachu, od ubrań wszystkich ludzi, którzy tam pracowali. Również od mojego. Tak dzień po dniu, tydzień po tygodniu, miesiąc po miesiącu. Dziennik to dziennik – jedyny wolny dzień od roboty był w sobotę, spało się do późnego południa … ale nie o tym.
W obowiązkach redaktora technicznego było m.in. zebranie makiet czyli pierwszego wzoru kolumny, odbitej tuszem na płachcie papieru. Kolumny, która w nocy przekształcała się w kolejną stronę gazety. W komplecie innych objawiała się w kiosku Ruchu, jako gazeta pachnąca farbą drukarską i świeżym papierem.
Podczas mojego nocnego dyżuru, musiałem udać się do pokoju cenzury, ulokowanego nieco z boku od głównego wejścia do DSP. Był to ciemny pokój w którym siedziało kilka, nie pamiętam może i kilkanaście osób w gęstych chmurach papierosowego dymu. Szare chmury przewalały się z lewa na prawo. Zimą wszystkie okna były zamknięte. W tym dymie czułem się jakby ktoś cyklon b wrzucił do wnętrza. Latem bywało nieco lepiej, ale i tak ten nikotynowy syf snuł się pod sufitem.
Kobiety i mężczyźni, reprezentujący cenzorski fach na ogół byli w średnim wieku o zmęczonych twarzach i cerach. Być może niedoszli pisarze, dziennikarze, absolwenci polonistyki, miłośnicy literatury. Wtedy nie zastanawiałem się nad tym. Wyposażenie w zły albo w najlepszym przypadku, smętny wyraz twarzy. Ludzi przebywających w bardzo złym miejscu, bardzo złym czasie. Dowodzonych przez bardzo złych szefów, którzy byli zadaniowani przez jeszcze bardziej podłych ludzi – z nadania jedynej słusznej partii. Aparatczycy, na najniższym szczeblu decyzyjności, którzy jak przepuścili jakiś greps albo głupotę, zbierali największy opierdziel. Lecący kaskadowo z góry na dół. Im niżej, tym większy wrzask; akurat to, chyba nie zmieniło się od tamtych czasów.
Cenzorzy mieli w dłoniach kolorowe ołówki. Czytając tekst albo skreślali wyraz, zdanie, akapit, robili krechę do krawędzi karty/makiety. Czynili notatkę, co zamiast skreślonego napisać. Ci zombies pracowali każdej nocy. My swoją robotę wykonywaliśmy bez słowa. Braliśmy pod pachę komplet makiet i wracaliśmy około pierwszej lub drugiej w nocy do metramparzysty. Ten spoglądał na materiał i często mówił – „Nic nie mogę rozczytać. Oni nieźle muszą chlać w tej swojej kanciapie. Lepiej niż my … i tu parę przekleństw. Wybaczcie, nie pamiętam jak się nazywał ten człowiek, ale był bardzo porządny. Nie dlatego, że szczodrą ręką polewał, ale dlatego, że był uczciwym, prostolinijnym człowiekiem, bardzo ciężkiej pracy.
Cenzura zajmująca się prasą codzienną była ledwie małym komponentem całego aparatu zajmującego się niedopuszczaniem do wiadomości opinii publicznej treści, które nie były zbieżne z wytycznymi Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Dotyczyło to całej prasy, radia, telewizji, widowisk dużych i małych, filmów, które już zrobione trafiały na magazynowe półki – potocznie nazywane pułkownikami. Najsławniejszym pułkownikiem był film Ryszarda Bugajskiego „Przesłuchanie” ze znakomitymi rolami Krystyny Jandy i Janusza Gajosa.
W czasach „Solidarności” pojawiały się czasami gazety z pustymi miejscami w tekście. Wiadomo było, że nastąpiła ingerencja cenzorska. Po 1981 roku weszła ustawa nakazująca zaznaczyć takie miejsce czterema kropkami lub czterema pauzami takie miejsce i ograniczyć te znaki kwadratowymi nawiasami – [—-] Dlaczego tak zadecydowano? Nie mam pojęcia. Może dlatego, że władza czuła zbliżający się koniec.
… ale do rzeczy. Przed 1989 rokiem media nie były wolne, ale też nikt nie udawał, że takie są. Z wielu powodów aktualnie, warunki rynkowe są oczywiście diametralnie różne. To co jest bardzo podobne, to chęć osiągnięcia przez rządzących monopolu informacyjnego. W czasach internetu i nowoczesnych technologii jest to praktycznie nie możliwe. Okazuje się, że możliwe jest ograniczanie naszego prawa w dostępie do informacji, tylko po to aby utrzymać się przy władzy.
Przyznaję, że po 1989 roku, nigdy nie przyszło mi do głowy, iż historia zatoczy koło i na siłę będę cofany na pozycję historyczną – jak niektórzy mówią – czasów słusznie minionych.
jerzy ciszewski