Zrobiłem sporo kilometrów po historycznej Fryzji, wzdłuż fascynującego, niemal zawsze wietrznego wybrzeża – od Sylt po Groningen, i w głąb – od Wilhelmshaven i Oldenburga po Haren i Cloppenburg. Z przyjemnością oglądałem pasące się konie fryzyjskie i oldenburskie, choć rozpowszechnienie w Niemczech konia hanowerskiego, niemal jak owczarka niemieckiego wśród psów, i tu jest bardzo widoczne. Nie raz zatrzymywałem się, by obejrzeć z zewnątrz stare, znane z książek stajnie, jednak tu jest inaczej niż u nieco gorzej zorganizowanych, za to zazwyczaj odrobinę bardziej spontanicznych koniarzy węgierskich czy hiszpańskich. Niezapowiedziane wizyty zazwyczaj są źle widziane, za to umówione z odpowiednim wyprzedzeniem i pełnym przekazem zamiarów, oczekiwań oraz danych osobowych, o ile przejdzie się już filtr kryteriów gospodarza, odbędą się z zegarkiem w ręku, według uzgodnionej agendy i z pełną szczegółowością. Czasem trafi się skromny poczęstunek, przy którym warto kontynuować uprzednio ustalone tematy wizyty, gdyż pytanie z innej beczki może łatwo skwasić rozmowę, i to unverzüglich
Tak było, gdy pewnego, wyjątkowo rozmownego i otwartego hodowcę z okolicy między Westerstede i Oldenburgiem, który dumnie prawił mi o rodzinnej tradycji koniarskiej sięgającej czasów wojny duńskiej, niby niefrasobliwie zapytałem o pamięć jaka pozostała po polskich żołnierzach przybyłych tu w 1945 roku. Chodziło , oczywiście, o 1 Dywizję Pancerną gen. Maczka, która zajęła te okolice w marszu na Wilhelmshaven, wielki port wojenny. Jego kapitulacja na ręce polskich pancerniaków była tak wyjątkowym uwieńczeniem szlaku tych ludzi, rozpoczętego przez wielu z nich we wrześniu 39’ w szeregach 10 Brygady Kawalerii Zmotoryzowanej, jakie pisze tylko historia. Poddało im się 2 admirałów, generał, blisko dwa tysiące oficerów, kilkadziesiąt tysięcy żołnierzy, ponad dwieście okrętów Kriegsmarine, w tym krążownik „Köln” i osiemnaście U-bootów. Zadałem to pytanie, gdyż właśnie zmierzałem do Maczkowa, to jest Haren, miasta, które na kilka lat było „małą Polską” w brytyjskiej strefie okupacyjnej, z liceum, gimnazjami, szkołami, strażą pożarną, szpitalem, teatrem i gazetami. Pobliska księgarnia sprzedawała miesięcznie do dwudziestu tysięcy książek (ile księgarń w Polsce dziś tyle sprzedaje?).
Mojemu rozmówcy zmartwiała twarz, oświadczył, ze jego rodzina źle wspomina te czasy, i zakończył spotkanie. Jego młodszy towarzysz odprowadzając mnie zdążył mi powiedzieć, że stryj hodowcy walczył z Polakami w kotle Falaise, i źle na tym wyszedł. Doradził, bym porozmawiał z fryzyjskimi gospodarzami, gdyż oni więcej z Polakami mieli do czynienia.
Istnieje zaskakująco dużo wspomnień Polaków, którzy zazwyczaj pod przymusem trafili do Wschodniej Fryzji w latach wojny do pracy na roli. Źle – o tyle lapidarnie , co oględnie to ujmując – traktowani przez władze niemieckie, znajdowali często wsparcie u fryzyjskich rodzin chłopskich, między innymi na farmie rodziny Oeltjen pod Horsten, która pozwalała nawet u siebie organizować Polakom spotkania towarzyskie, a w pobliskiej gospodzie „Wilken” czasem pozwalano pograć na dostępnych w niej instrumentach.
„Wilken” warto odwiedzić i dziś. Szczodre, proste śniadanie za 7-10 euro jest warte więcej niż trzykrotnie droższe w okolicznych, nadmorskich hotelach. Polecam „śniadanie bauera” : Bratkartoffeln mit Ei und Speck (boczek świetny). Pomimo iż wśród dań obiadowych dominują tu sznycle i rumsztyki, proponowałbym rarytas kuchni fryzyjskiej : filety z gładzicy (Schollenfillets) z – nie inaczej – Bratkartoffeln… Wybór win marny, za to piwa przednie, a Eiergrog, gorący likier jajeczny z rumem, zimną porą obowiązkowy. Muszę ostrzec, że miejsce bezwzględnie do dietetycznych nie należy.
Najlepszej kuchni w regionie miałem spróbować w dwóch restauracjach hotelu Columbia ze świetnym widokiem na port w Wilhelmshaven, garnizonowej, pruskiej enklawie w chłopsko-rybackim ciele Fryzji . W obydwu restauracjach serwis, wystrój, prezentacja potraw bez zarzutu, bardzo dobry też wybór win. Do tego cała, wystudiowana kulinarna otoczka, z indywidualnymi lekcjami gotowania na czele. Przyjechałem tu jednak na dobrą rybę z Morza Północnego, i się zawiodłem. „Marco Polo”, przybytek z gwiazdką Michelina, i „Harbour View” są w okolicy wychwalane, jednak halibut i kraby w tej drugiej były smutno przeciętne, a żabnica w „Marco Polo” tylko odrobinę lepsza, za to rachunki zupełnie na poziomie michelinowskim. Proponuję pooglądać zatokę i nowoczesne okręty Bundesmarine z tarasu „Harbour View” z kieliszkiem Kir Royal w ręku, a rybę zjeść blisko, lecz nie tam.
Tuż obok bowiem, na tym samym, długim jak wstążka linguine półwyspie wciśniętym między kanał Ems-Jade i Banter See znajduje się niepozorna „Banter Ruine” – jedna z lepszych, bezpretensjonalnych restauracji w okolicy. Może bez tych widoków i zadęcia, w niezbyt ładnym budynku (ten sterylno-jednostajny północnoniemiecki klinkier…), ale ze świeżą rybą, jasnym wskazaniem, co jest rzeczywiście z dzisiejszego połowu (zakupu w porcie), dość prostymi, niezłymi winami, świetnym piwem z lokalnych browarów. Ceny też do przyjęcia za tę solidną jakość. Na początek warto spróbować „filetów śledziowych po domowemu”, oczywiście z Bratkartoffeln, a potem smażonego karmazyna (oczywiście z porannej dostawy), koniecznie z …. Bratkartoffeln, lub Salzkartoffeln. Wszędzie nieco za dużo masła, ale i tak przegrywa ono zawody z Bratkartoffeln. Na tyłach gospody znajduje się Banter Ruine : te na nowo wzniesione ruiny są dość specyficznie niemieckim sposobem zagospodarowania miejsca, w którym odkryto pod koniec XIX wieku starogermańskie miejsce pochówku. Stwierdzono , że na jego miejscu zbudowano duży chrześcijański kościół. Starogermańskość stawała się wtedy w Niemczech „modna” –pozostało też tak na długo – cóż, kiedy później odkryto kolejne szczątki ludzkie świadczące o istnieniu tu innej, przed-germańskiej kultury… Tak, czy inaczej, miejsce z klimatem i świetnymi widokami, dominuje niebo i woda, trzeba się uchylać jedynie przed zrzutami mew srebrzystych, które upodobały sobie tę ruinę, jak, za przeproszeniem, stukasy Westerplatte.
Po skosztowaniu ryb w polecanych restauracjach kilku przybrzeżnych fryzyjskich miejscowości, od nadętego Westerland na Sylt, po bezpretensjonalne Leer byłem jednak nieco zawiedziony. To samo rzekłbym o holenderskiej Zachodniej Fryzji, z tym tłustym wyjątkiem, jakim jest tamtejszy śledź – niemal zawsze bardzo dobry.
W każdym razie, nijak nie można było porównywać kunsztu tutejszych szefów kuchni z ich kolegami z Normandii, Roussillon, Katalonii, czy Sycylii. Ogólnie rzecz biorąc , pomimo bogactwa finansowego i kulturowego Niemiec, można na ich północnomorskim wybrzeżu oczekiwać stosunkowo rutynowego podejścia do kuchni morskiej. Co więcej, dużo uboższe w tradycję kulinarną (o potencjale rynku nie wspominając) Dania i Szwecja nie wyglądają tu gorzej ; ostatnimi laty może wręcz i lepiej, a to dzięki większemu uzależnieniu od cudzoziemskich klientów i większej otwartości, tak chefów, jak i klientów.
Brema, za to, ma dwa miejsca, które kazały mi nieraz zrezygnować z obiadu w Hamburgu dla kolacji nad Wezerą.
„Grasshoff Bistro” to kulinaria na ponadprzeciętnym poziomie i specyficzna, pociągająca – może szczególnie po dłuższym pobycie w Niemczech – atmosfera i formuła. Zasadniczo północnofrancuska, z trudnym do uchwycenia hanzeatyckim smaczkiem. Najlepsze tradycje wolnego miasta od blisko 150 lat – otwartość, lecz z poczuciem własnej wartości, poszukiwanie najlepszych specjałów daleko za granicami Niemiec : pasztety i wina z Francji, czekoladki z Belgii, Tokaj i gęsina z Węgier – wcale niewiele się w tej sprawie zmieniło od ery kajzerowskiej… „Grasshoff” to po pierwsze delikatesy, których rodzinna historia przypomina tę domu Blikle, przy czym oszczędzono Bremeńczykom półwiecza socjalizmu bez ludzkiej twarzy (no, i nie poszli we franczyzę…). Po drugie – to bardzo dobre, klimatyczne bistro, z lojalnymi klientami i tą bezpretensjonalnie zapachowo-ponadczasową tkanką, rzadką w Niemczech ciasnotą – tout court, c’est ca. Dla porządku dodam, że biała ryba i przegrzebki bardzo dobre, a bretoński homar – dopiero co pomarł – świeży i świetny. No i marcepan – z dobrą kawą na Auf Wiedersehen. Jeszcze sekundkę : kolekcja win jakby wojen nie było… Tokaji Aszu Essencia z czasów Puskása, Madera South Side Terrantez z1931-go, Niepoort Garrafeira z 1795-go, której jako ostatni z Polaków kosztować mógł chyba Chłopicki z Legią Nadwiślańską…Najlepszego dorsza znalazłem zupełnie nie tam gdzie szukałem. Nadbrzeżne wyszynki ze świeżą rybą – fryzyjskie, czy „ogólnoniemieckie” (dolnosaksońskie? nie, te są w głębi lądu) – zaskakiwały rutyną, nierzadko też syntetyczno-higienicznym podejściem do gotowania, czego nie znoszę.
Tam gdzie wysoka kuchnia często zaś dorsza po prostu nie było.
Wreszcie trafiłem na najlepszego w Bremie, jednak musiałem znaleźć się w drogim, nadętym, zalatującym nie-francuskim empirem hotelu Park, swoją droga, absolutnie cudownie położonym w Bürgerpark. Goście restauracji – proszę wybaczyć, bywam stronniczy, lecz tu nie przesadzam – wyglądali w większości na legendarnych właścicieli czterech bremeńskich muzykantów, a kelnerzy, sommelier i boye na nieźle zestresowanych… Dorsz ten, jednak, to była Spitzenqualität. Ledwie dosmażony, z minimalnym dodatkiem soli, chrupiącą, a nie spaloną skórką…sos Dijon, szpinak, esencjonalne puree ziemniaczane… do tego frankoński riesling od Loewensteina…