O! Primitivo! Tomasz Kaźmierowski o winie
O Primi!
O Primi-tivo!
sta ‚nfronte a te!
sta ‚nfronte a te!!!
Tak mogłoby być, jednak w niżej opisanym przypadku inni szatani czynni byli.
Piję to Primitivo w towarzystwie kilku kulturalnych kobiet i jednego, bardzo metroseksualnego, zdaje się, mężczyzny. Wszyscy działają w europejskich, a dwoje też w polskich, NGO’s. Podróżują, odbywają konferencje, wdrażają ducha dyrektyw, otrzymują finansowanie, oczy mają skierowane na brukselskich, frankfurckich, berlińskich, paryskich i tym podobnych dawców. Za wypłacane przez nich bezimienne talary poprawiają cudzy świat i własny humor. Za nie też jedzą kolacje w prowincjonalnych Warszawach, Bukaresztach, Rygach i jeszcze bardziej ciemnogrodzkich miejscach: w Egerze, Ploeszti i Pitești.
Przyglądałem się ich smoltokowi, engeowskiej mimikrze i potępianiu – mniej więcej z pozycji Fundacji Eberta – ostatnich wynurzeń Houellebecqa z zainteresowaniem prawie tak dużym, jak lelkom i muchołówkom, no, prawie jak zimorodkom, w sezonie nad Gwdą. I z dużym spokojem, wiedząc, że niedługo odlecą.
Wieczór w pewnej modnej restauracji na Mokotowskiej (ich ulubionym w
Warszawie miejscu, skądinąd z zupełnie przyzwoitym jedzeniem) tymczasem się rozwijał, humory i apetyty dopisywały, i zaserwowano towarzystwu przystawki.
– Wypijemy, więc, wino. Węgierskie, oczywiście – nie, austriackie – na ja, nikt ich nie zna. Vinho verde?
Tu różne zdania. Że dobre, ale i „że za młode, i że zbyt zielonkawe” (nie żartuję)… Burgund, cóż, rachunek zbyt bije dawców po oczach.
– „O! Primitivo!” – wymawiając nazwę szczepu z przedłużonym r i wystawą dolnej szczęki narzuciła jedna z kobiet. – Jest świetne, dosłownie upiłam się nim na spotkaniu z tym Carlo, wiecie, od kontenerów w Tarencie. – Żartujesz, z Carlo?! – wzdrygnęła się druga. – Zresztą, nieważne, uwielbiam, przypomina mi w klimacie „Nienasyconych“, ale tą nieoczywistością (w ten sposób Primitivo zaliczono do win nieoczywistych; wszystko da się zdetotalizować, n’est-ce pas, monsieur Sartre?) kojarzy mi się też z tymi chłopakami z kolekcji Palomo (przykłady poniżej).
– No, i jest zajebiście robotnicze – włączył się ściszonym głosem metroseksualny – pierwotne, smoliście zmysłowe, nieskażone konserwą Bordeaux, Burgundii czy tej, no, Mozeli, tak?
Czarne Primitivo lało się chętnie, malowało engeowskie policzki czerwienią żelazową, a nawet kraplakiem – rzekłbyś Malczewski przez mniejsze m – a oczy rozpuszczał rodzaj sfumato, raczej fizjologicznego, niż giorgionowskiego.
Przed deserem najstarsza i najefektowniej ubrana z kobiet zawyrokowała:
– Dziewczyny, to Primitivo było rzeczywiście fantastyczne, trzeba przed tą konferencją w Tokaju znaleźć tam knajpę z tym winem, przecież będziemy tam 3 wieczory!
Dosyć, pomyślałem. Merde. Σκατά, stront, merda, szar.
Oni naprawdę z lekkością godną Cohn-Bendita gotowi są zadekretować to ugotowane Primitivo jako symbol dobrego smaku nowej Europy. W końcu przecież wierzą, że Europę stać na wszystko, że „to tylko kwestia dobrej woli i otwartości”.
Trochę się już zmieniło od czasów, gdy z barykad 68‘ dążyli, za Sartrem, do „jedności, totalizacji nieustannie detotalizowanej, wewnętrznie sprzecznej i problematycznej, nigdy niedopełnionej, ale mimo to stanowiącej jedno doświadczenie“.
Długo nikogo nie zniechęcał ten – jak to tyleż brutalnie, co celnie ujął Scruton – bełkot kawiarnianego intelektualisty (o Sartrze-pisarzu ten sam Scruton wypowiadał się zupełnie inaczej).
Właśnie z tych, jak również z czysto smakowych względów, powiedziałem moim znajomym engeowcom: dosyć. Nie będę z wami pił piętnastoprocentowego Primitivo. Nie dam się zalać tępej słodyczy i skoncentrowanej papce.
Sami też pijcie Primitivo w Egerze i Gato Nero w Słowenii.
Ja, tymczasem, otwieram Egri Bikaver MerengŐ (St. Andrea), a w rezerwie już trzymam słoweński Kras (winno być: kwas) Teran Ćotarów, na wypadek gdybym zdecydował się w moim proteście jeszcze bardziej zradykalizować.